Pierwszy dzień Mystic Festival za nami! "Rozgrzał, przegrzał i trochę zalał"[RELACJA]
4 czerwca po raz kolejny stocznia gdańska stała się prawdziwym polskim centrum muzyki metalowej. Mimo prób pokrzyżowania imprezy przez pogodę, rozgrzewkowy dzień zapewnił masę pozytywnych wrażeń!

Pierwszy dzień Mystic Festival 2025 zacząłem od dość mocnego przegrzania. W blasku prażącego słońca na Park Stage wojowała grupa Diving Stove - zwycięzcy tegorocznego konkursu Road To Mystic. Bardzo przyjemne thrashowanie na rozpoczęcie, choć miałem wrażenie, że jeszcze trochę brakuje im obycia na dużej scenie.
Następnie przeniosłem się na Shrine Stage, gdzie z klasycznym, mrocznym black metalem prezentowała się Martwa Aura. Choć ich muzyka jest w swoim core chłodna, wewnątrz B90 odczuć można było znaczącą duchotę przyprawiającą o lekkie omdlenie, a sam zespół z początku mierzył się z drobnymi problemami technicznymi. Gdy już ruszyli, ich muzyka sprawiała wrażenie granej wręcz od linijki i brakowało mi w tym nieco polotu, dlatego udałem się z powrotem pod Park Stage, aby posłuchać Alcest!
Jak było na pierwszym dniu Mystic Festival?
Francuska grupa występowała w przepięknej aranżacji scenicznej, niby bardzo prosta, ale wielkie złote czaple robiły robotę! Grupa zaczęła od przepięknego, melancholijnego "Améthyste" i w zasadzie przez cały występ taki klimat się utrzymał. Dostaliśmy też ciężkie "Protection" i przebojowe "Sapphire", a bliżej końca ("Flamme Jumelle", "Aure Temps"), samo niebo zaczęło płakać. Bardzo dobry występ i zespół, który z pełną odpowiedzialnością mogę polecić do zobaczenia na żywo każdemu.
Pogoda niestety psuła się coraz bardziej, dlatego tylko chwilę oglądałem przepełniony ejtisowym klimatem występ Castle Rat i przeniosłem się do Shrine Stage, gdzie Włosi z Hideous Divinity wprowadzili brutalną, death metalową atmosferę. Nie brakowało czułości ze strony wokalisty Enrico Di Lorenzo, który ze sceny rzucił "kocham was wszystkich" i przystąpił do wykrzykiwania kolejnych numerów. Mimo wszystko zabrakło w tym polotu, momentami ich występ był jak sieczka bez głębszego pomysłu, przełamana tech deathowymi przejściami.
Ze względu na ulewę, która sparaliżowała niemal wszystkich festiwalowiczów, udało mi się zobaczyć tylko ostanie 15 minut koncertu Whitechapel. Bardzo ubolewam z tego powodu, ponieważ nawet ta chwila była przepełniona świetnymi breakdownami i fenomenalną deathcore'ową energią.
Następnie wróciłem na Shrine Stage, gdzie wreszcie poczułem festiwalową energię. Midnight wlecieli z kopa i nie brali jeńców. Od "Stanic Royalty", przez "Black Rock'n'Roll", "Expect Total Hell", "F.O.A.L.", aż po "You Can't Stop Steel", i "Unholy and Rotten", grupa dała tak energetyczny show, że 40 minut zleciało w mgnieniu oka. Ci, którzy mieli okazję zobaczyć już Midnight na żywo, wiedzą, że na ich koncertach dzieją się różne niespodziewane rzeczy (Kraków, patrzę na was). Tym razem obyło się bez negliżu, ale nie brakowało solidnych mosh pitów i crowdsurfingu. Ogromne brawa należą się też samemu zespołowi, który przez cały występ przebrnął z jedną czy dwiema minutowymi przerwami. Zdecydowanie pozamiatali i ze spokojem mogę przyznać, że był to najlepszy koncert tego dnia.
W celu złapania oddechu udałem się na Park Stage (pogoda na szczęście już wtedy się uspokoiła), gdzie zaraz zacząć miał Jerry Cantrell. Nie będę nikomu mydlił oczu, przyszedłem tam posłuchać numerów Alice In Chains i dostałem świetnie zagrane "Them Bones", "Would?" (ahh ten cudowny bass) oraz "Rooster", gdzie Greg Puciato (the Dillinger Escape Plan, Better Lovers) świetnie radził sobie z partiami Staleya. Między kawałkami AiC dostaliśmy oczywiście solidną dawkę solowego materiału Cantrella, w tym specyficzne "Vilified", przebojowe "Afterglow" i old-schoolowe "I Want Blood" czy "Off The Rails". Kolejny bardzo dobry koncert, po którym zrobiłem sobie przerwę na zebranie sił i posiłek.
Ostatnim koncertem tego dnia była legenda amerykańskiego thrashu, czyli oczywiście Exodus. Informacja o zmianie wokalisty trochę obniżyła moje oczekiwania co do tego koncertu. Nie jestem fanem twórczości grupy z Robem Dukesem i ten koncert tego nie zmienił, ale z pewnością nie mogę mu odmówić ogromnej energii. Dostaliśmy "Deathamphetamine" czy "Iconoclasm", które wypadły po prostu okej, ale jednak najlepiej bawiłem się przy starych numerach takich jak "Bonded by Blood", "Piranha", "A Lesson in Violence" czy "Fabulous Disaster" i oczywiście "The Toxic Waltz". Nieco problematyczne okazało się nagłośnienie, które pozostawiało trochę do życzenia. Niemniej jednak było to solidne zakończenie pierwszego dnia.
Warm up day, jak nazwa wskazuje, rozgrzał, a nawet trochę przegrzał i trochę też zalał, ale mimo wszystko była to seria bardzo dobrych koncertów, która tylko zrobiła ochotę na więcej!